Ulubioną historią mojej babci na każdym spotkaniu rodzinnym jest to, jak prawie zostałam porwana, kiedy miałam osiem lat. To były wakacje, a ja i moi kuzyni spędzaliśmy je u niej w domu. Przez dwa tygodnie na przemian lamentowałam i słodko gadałam do każdego dorosłego w sąsiedztwie, żeby „proszę zabrać mnie do domu”.
„W domu twoich rodziców nie ma niczego, czego bym tu nie miała” – mówiła babcia.
"Tu jest coś!" Zawołałbym z powrotem.
Dopiero po latach zrozumiałem, czym jest to „coś”.
Kiedy poszedłem na studia, nigdy nie odniosłem się do mojego pokoju w hostelu (co w Nigerii nazywamy akademikiem) jako "Dom." Zawsze mówiłem, że idę do „swojego pokoju w hostelu”. Jedynym domem, który znałem i uznawałem, byli moi rodzice Dom. Korytarze w tym domu były mi równie znajome jak powietrze, którym oddycham; cieknąca muzyka z kranu do moich uszu. Znałem każdy zakręt i każdy spadek. Wiedziałem, gdzie skrzypią schody, znałem każdy zapach, wzór każdej ściany i kolory na każdym dywanie. Ale najważniejsze było to, że kochałem każdą osobę w tych murach bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Przypomniał mi wiersz, który przeczytałem, gdy miałem 16 lat: „Dom to nie miejsce, to osoba”. Strasznie romantyczny.
Potem, kiedy wróciłam do domu w wieku 23 lat, w domu moich rodziców nie było już jak w domu. Kremowe tapety wydawały się zbyt matowe, zasłony zbyt jasne, a dywany zbyt kolorowe. Tyk zegara dziadka na korytarzu, który w rzeczywistości należał do mojego dziadka, wydawał się zbyt głośny. Mój brat wyjechał na studia, a mama dużo podróżowała, a portret rodzinny, na którym wszyscy się uśmiechaliśmy, co zawieszony tuż nad półką w salonie był drwiącym wspomnieniem czasu, kiedy śmiech odbijał się od ścian podczas czas na obiad. Zrobiłam swój dom z ludzi, których kochałam od tak dawna, że były tylko cegłami i głośną, pustą przestrzenią, której nie można było wypełnić.
Rok później, na początku tego, co mój terapeuta i ja żartobliwie nazywamy moją wielką depresją, stałem się stały element na kanapie w salonie moich rodziców i zrobił imponujące wgniecenie w safie tuż obok.
Zanim wyprowadziłem się do nowego hostelu na studia prawnicze, już zjeżdżałem po śliskim, ale pewnym zboczu niepokoju i depresji. A jednak tutaj była moja własna mała przestrzeń – maleńki pokój, z którego mogłam zrobić dom. Mimo wszystko ta myśl mnie podnieciła. Chciałem sprawić, żeby było pięknie.
Ale w depresji chodzi o to, jak bardzo jesteś zmęczony przez cały czas. Dzień w dzień nie mogłam zebrać energii na dekorowanie – jedyne, na czym mogłam się skupić, to podciąganie się i oddychanie. Szukałem więc pocieszenia w wersetach Koranu i poezji. Koran mówił mi, że wszystko będzie dobrze, a poeci powiedzieliby, że nie czuję teraz niczego, czego nie czułem wcześniej. Więc przylgnąłem do nich. W dni, kiedy nieszczęścia płynące we mnie trochę zelżały, pisałem swoje ulubione wersety i nazywałem je „Zachętami”. Zaczęło się od wersetu na zwykłym papierze przypiętym do moich drzwi. Potem miałem je wszędzie. Wisi nad moim łóżkiem. Przypięte do drzwi mojej szafy. Przypięte do drewnianych tabliczek na moim nocnym stoliku. Zachęty stały się sposobem, w jaki zrobiłam swój pokój w hostelu.
Moi przyjaciele nazywają to „najbardziej niewyszukanym elementem projektu”, a mój kuzyn uważa, że powinienem je oprawić. Ale zobaczenie tych słów, napisanych własnoręcznie na prostych kartkach papieru, czyni je dla mnie znacznie bardziej realnymi. Sprawia, że uzdrowienie wydaje się bliższe. Siedzę przy biurku i widzę zachętę, która mówi „Będzie lepiej” i wiem, że tak. Ponieważ to napisałem. I nigdy bym się nie okłamywał.
Te zachęty wiele dla mnie znaczą. Może im brakować estetycznego wyglądu większości konwencjonalnych dekoracji, ale zrodziły się z rozpaczliwej potrzeby posiadania przestrzeni, która nieustannie przypomina mi, że będzie dobrze.
To już nie tylko pokój w hostelu, to mój dom. Moje kroki są tu lżejsze, mój śmiech łagodniejszy, a głos łagodniejszy. Nie tylko znalazłem swoją bezpieczną przestrzeń, odkryłem, że nie ma większej prawdy niż ta, którą mówisz siebie, nie ma większej pociechy niż ta, którą sam sobie dajesz, ani większej zachęty niż ta, którą oddajesz się.
W końcu coś znalazłem.
Zainab Onuh-Yahaya
Współpracownik
Zainab jest zdrowiejącym uzależnionym od chleba. Jest pełnoetatowym kanapowcem, który uczęszcza do szkoły prawniczej na boku. Czasami pisze o kobietach, miłości i wielu zawiłościach bycia człowiekiem. Przeważnie po prostu śpi.